List od absolwentów naszej szkoły wysłany w 2002 roku i umieszczony w Monografii I LO, wydanej z okazji jubileuszu 50-lecia Szkoły.
Kończyliśmy liceum w 1985 roku, jako czwarta A o profilu matematyczno-fizycznym. Byliśmy silną klasą, większość z nas dostała się na wyższe uczelnie, ale byliśmy silną klasą nie tylko dlatego.
Stanowiliśmy dosyć zgraną paczkę, która spotykała się jeszcze kilka lat po maturze na corocznych ogniskach, aż do momentu, gdy część z nas rozjechała się po świecie. Urszula znalazła się w Stanach, Lilka w Kanadzie, Anka i Wojtek (piszący te słowa) wyjechali do Hiszpanii... Miło byłoby się znowu spotkać razem, nie wiemy jednak, w jakim stopniu to będzie możliwe. Tak czy siak postanowiliśmy napisać coś, co byłoby wspomnieniem tych minionych dobrych lat.
Okres liceum był dla nas szczególnie ważny, także i z tego względu, że to tam się poznaliśmy, zakochaliśmy i teraz od prawie siedemnastu lat jesteśmy małżeństwem. Dużo później pobrali się również Grażyna i Artur, czyli jak na razie z naszej klasy wyszły dwa małżeństwa...
Pobyt w liceum kształtował nasze zamiłowania. Dzięki dobroczynnemu wpływowi naszej matematyczki – Pani profesor Mordel, kilku z naszych kolegów wybrało ten kierunek studiów. Niektórzy z nich sami teraz są nauczycielami tego przedmiotu.
Mimo pozornej surowości pani Mordelowej (dzięki której zresztą mogła utrzymać nas w ryzach) zawiązała się między nią a nami nic sympatii, którą wielu z nas potrafiło docenić.
Pod koniec drugiej klasy kilkoro z nas wymyśliło, żeby ukradkiem podrzucać jej na wycieraczkę mieszkania bukiety kwiatów. W jakiś sposób domyśliła się, ze to byliśmy my – druga A i było jej niewątpliwie przyjemnie.
Podczas któregoś z takich „wypadów” zrobiliśmy sobie zdjęcie u fotografa – z balonem Mieczysławem (ponieważ tak miała na imię pani Mordel), któremu domalowaliśmy u dołu kule z napisem: „Matematyka”. Bo mimo wszystko należało przecież zamaskować jakoś podejrzaną sympatię, jaka wzbudzał w nas ten przedmiot...
Innego żartu dopuściliśmy się później, chyba już w czwartej klasie. Tymczasowo pani Mordelowa zastępowała nam wychowawcę.
Zapytaliśmy, czy moglibyśmy na lekcji wychowawczej przeczytać kilka wierszy Norwida. Pani profesor zgodziła się, w związku z czym niżej podpisana w zmowie z kilkoma jeszcze koleżankami i kolegami wyszła pod tablicę i przeczytała kilka wierszy genialnego poety, wplatając miedzy nie najbardziej nihilistyczne utwory naszej koleżanki Agnieszki Bartnickiej. Sprawa do końca została utrzymana w tajemnicy, w związku z czym nasza utalentowana koleżanka miała niewątpliwy powód do dumy, ze jej twórczości nikt nie odróżnił od „wypocin” wieszcza.
Agnieszka umarła, mając zaledwie 24 lata. Niedługo po niej umarł tez Robert Kasiura, z którym spędziliśmy wiele szkolnych i pozaszkolnych chwil.
Szkoda, ze z nimi nie będziemy się mogli spotkać na zjeździe na pewno...
Patrząc z perspektywy widzimy, ze stanowiliśmy grupę naprawdę zdolnych ludzi.
Nie tylko Agnieszka pisała wiersze. Okazało się, ze inne koleżanki, a nawet koledzy mieli na koncie więcej lub mniej utworów lirycznych.
Kto wie, czy nie było to spowodowane kolejnym dobroczynnym wpływem – tym razem naszej polonistki – pani Danuty Jednacz. Nie znaczy to, ze nasi klasowi wierszokleci dostawali z polskiego same piątki. Byłby to niezły wyczyn, biorąc pod uwagę wymagania pani Jednaczowej, ale samo wspólne czytanie poezji, omawianie jej, działało twórczo.
Taka Anka na przykład po przestudiowaniu na lekcji poezji Staffa, wyznawała w swoim zeszycie z wierszami:
Chce żyć jak Staff,
cieszyć się światem,
ciało spokojem wypełnić jak sokiem
są wypełnione owoce latem.
Po przeczytaniu natomiast wiersza „Koniec XIX wieku” spłodziła inny utworek pod tytułem „Koniec XX wieku”, który razem z innymi znanymi nam wierszami z okresu liceum naszych koleżanek i kolegów zamieścimy na końcu tego szkicu.
Trzeba przyznać, że język polski dawał nam szczególne pole do popisu, jeśli chodzi o popełnianie zabawnych błędów.
Zosia napisała na przykład na klasówce, ze jej imienniczka z II części „Dziadów” „prowadziła skrzydlaty tryb życia”.
Podczas lekcji poświęconej kulturze baroku, Piotrek wyraził się wytwornie, nie dostrzegając dwuznaczności swej wypowiedzi, ze „płodność Rubensa graniczyła niemal z cudem, nawet jeśli weźmiemy pod uwagę jego licznych współpracowników”.
Jacek napisał w wypracowaniu, ze któryś z naszych poetów „bawił w obozach koncentracyjnych”, a Anka wyrwana do tablicy i mająca opowiedzieć treść „Chłopów” bełkotała coś o „dobroci dobrodzieja”, bo po prostu nie zdążyła jeszcze dalej nic z tego ambitnego dzieła przeczytać.
Marek zapytany, czy czytał „Nad Niemnem”, odpowiedział, ze „po łebkach”, za co dostał tłuściutka dwójkę, a na maturze już, Arek przechrzcił sonety Kasprowicza „Z chałupy” na „Z kurnej chaty”, co wywołało konsternacje i wesołość komisji egzaminacyjnej.
Zresztą podobne lapsusy mogą zdarzyć się każdemu, nawet nauczycielom.
W swojej wiecznej gotowości do śmiechu wyłuskiwaliśmy każde potknięcie językowe naszych biednych pedagogów.
Szczególnie bawiły nas przejęzyczenia pani Wyszyńskiej uczącej nas fizyki. Była dobra nauczycielka, ale charakteryzowało ja pewne nieszkodliwe zresztą „wielosłowie”. Pani profesor mówiła na przykład, ze jakieś zjawisko nazywano „dualizmem korpuskularno - falowym, czyli falowo – korpuskularnym”. Albo dla pocieszenia nas, ze jakiś problem nie jest zbyt trudny stwierdzała, ze „ z łatwością nam stwierdzić łatwo”. Czasem zdarzało jej się układać małe rymowanki, jak choćby ta: „Mamy dane na a podane”. Z uciecha zasmarowywaliśmy ostatnie strony naszych zeszytów tymi powiedzonkami. Jednak najbardziej zabazgrane nimi zeszyty należały do zupełnie innego przedmiotu. Nikt nie mógł się równać z profesorem historii panem Pawlicem, jeśli chodzi o wygłaszanie obrazoburczych niekiedy prawd. W związku z tym, ze po drugim roku nauki w liceum umarła nasza wychowawczyni - pani Wiraszkowa, wychowawstwo w naszej klasie objął pan Pawic. Nie wiemy dlaczego, ale już sam jego widok działał na nas rozśmieszająco. Anka uwielbiająca opisywać różne interesujące postaci napisała tak o panu profesorze:
„Wszedł do klasy jak zwykle krokiem szybkim i zdecydowanym, wysuwając trochę do przodu okrągła głowę z wygryzionymi przez żab czasu włosami. Jak zwykle czysty i elegancki, zorientowany w problemach nurtujących uczniów, sprawiał wrażenie zapracowanego, zaganianego./.../ Powitał nas czymś w rodzaju uśmiechu. Usta rozciągnęły mu się szeroko, w kącikach oczu ukazały SA liczne zmarszczki. Zdawało się, ze każda cześć twarzy uśmiecha się oddzielnie. Zresztą po pewnej chwili, w której uśmiech trwał przylepiony do twarzy, nastąpił jakby rozkurcz, po czym profesorowi opadła nisko szczeka. Jego twarz przybrała wyraz raczej groźny; wrażeniu temu sprzyjało zmarszczenie jasnych brewek”. Opracowaliśmy cale systemy powstrzymywania się od śmiechu. Na przykład można było przybrać bardzo poważna minę, skoncentrować się i patrzeć w ławkę. W żadnym wypadku na pana profesora, w żadnym wypadku na kolegów. Jeśli bowiem spojrzało się na kogoś, ten z trudem opanowany śmiech zaczynał podchodzić nam do gardeł, do nosa, oczu i nagle wydobywał się na zewnątrz. Ostatkiem sil się zamienialiśmy go w podejrzany kaszel. Czasem musieliśmy się uciec do bardziej stanowczej metody: schylaliśmy się do stojącej obok ławki teczki, grzebaliśmy w niej długo, po czym wyciągaliśmy chusteczkę do nosa i zasłanialiśmy nią sobie twarz... Z niedowierzaniem dowiedzieliśmy się, ze nasze mamy używały tej samej metody na wywiadówkach prowadzonych przez pana Pawica! Być może gdzieś tam w starych zeszytach pozostały zanotowane przez nas wypowiedzi pana profesora. Tutaj przytoczymy tylko dwie, które pamiętamy. Mówił na przykład: „We Francji działo się miedzy innymi Ludwik XVIII” albo „Amerykanie byli bardzo zdenerwowani na Japończyków i dlatego zrzucili bombę atomowa”...
Przypuszczam, ze wszyscy wspominamy również ciepło Jarka Dmowskiego, który uczył nas angielskiego. Jego lekcje pełne świeżości zachęcały nas do nauki tego języka. Do tej pory pamiętamy szczegóły z niektórych z nich. Za przykładem Dennica – bohatera naszego podręcznika do angielskiego – powtarzaliśmy: „I dot. kile het idea o the absurdity of existance”. Zdanie to traktowaliśmy jako ćwiczenie wymowy. Jarek odkrył w nas ukryte talenty. Kazał nam na przykład tłumaczyć na polski małe wierszyki, które ukazywały się w książce. Jeden z nich, Longfellowa chyba, zamieszczamy na końcu z tłumaczeniem właśnie.
Tyle jeszcze można by napisać o naszych bardziej lub mniej lubianych nauczycielach! O profesorach o Myku i Woźniaku, którego niespodziewane „Myśl o lekcji!” Wyrywało nas z bujania w obłokach (najśmieszniejsze było to, ze nigdy nie wiedzieliśmy, do kogo skierowane były te słowa, przez co wszyscy czuli się winni i zaczynali bardziej uważać), o pani Pierzchałowej przejawiającej wyjątkowa odwagę, pozwalając nam na przeprowadzanie eksperymentów chemicznych itd. itp. Nie wspominamy tu o wszystkich, bo byłoby to niemożliwe. W każdym razie teraz, z perspektywy dorosłości, w która wkroczyliśmy już dawno, rozumiemy, ze wszyscy oni chcieli dla nas jak najlepiej, ze pewnie cieszyły ich nasze sukcesy i martwiły porażki... Przypuszczalnie dopiero teraz możemy naprawdę docenić ich prace i cierpliwość. Chyba niełatwo było znosić zgraje podrostków, jakimi byliśmy.
Nie wspominamy tu także o innych naszych kolegach i koleżankach. Nie napisaliśmy o Marcinie z Pawłem, Justynie, Marcie i Agacie... O niektórych z nas mówi jeden z wierszy Agnieszki, ilustrujący scenę z osiemnastych urodzin Marty. Nie jest to utwór „artystycznie doskonały”, jak by się wyraziła pani Jednaczowa, ale przypomina nam o więzi, jaka nas kiedyś łączyła. Mimo spiec, które czasem oczywiście miały miejsce miedzy nami i miedzy nami a profesorami – milo spędziliśmy okres liceum. Dziękujemy Wam za to.
Anka Karpiuk
i Wojtek Mazur
z 4A (1985)
NASZE WIERSZE
Agnieszka Bartnicka
„Wiosna w Polsce”
Pisze do Ciebie z Polski
Jak jest teraz pięknie
Kwitną sady, zieleni się trawa
Wierzby pochylają nisko gałęzie
Kłaniają się ziemi zbitej, ciemnej...
Pisze do Ciebie z dalekiego kraju
Gdzie w błękicie sznur bocianów przelatuje
Chłodny wietrzyk rozpala jagódki,
Gdzie w perłowych źródłach górskich
Odpływają zimowe smutki.
Pisze do Ciebie z Ojczyzny kochanej
Rosa rankiem na laki opada,
Pachnie lasem, kwiatami i słońcem,
Zielenią pól, kolorem snów wiosennych
O mojej Polsce.
(13.03.1982)
„Złudzenia nocne”
Noc i miliony srebrnych punkcików
Ozdabiających ciemność nieba
Lekki wiatr szarpiący włosami drzew,
Które stoją w bezludnym chłodzie.
Szarość pustego domu
Bije z wygasłych świec okiennych
Drewniany plot jęczy nad starością,
Która podarowała mu zmarszczki.
Wyjący kocur szuka schronienia
By ugasić pragnienie senności.
Nie pójdzie teraz na łów...
Nie można bać się ciemności blasku
Trzeba wyjść naprzeciw słońcu
Z radością witając drugie ja - ciebie.
(8.03.1982)
„Spóźniona tego...”
Wpadam i patrzę
Tu stoi Marta, tutaj Grażyna,
Justyna w tańcu coraz się zgina,
Lila z Piotrusiem siedzą w fotelu,
Ktoś tam przy płytach grzebie niewielu.
Jacek na luzie z Magda i Zbyłem
Będą zalani pewnie za chwile.
Marcin Justynę bierze w objęcia,
Ona mu szepce jakieś zaklęcia,
W rogu kanapy Andrzej filuje
I wszystkich żywcem fotografuje.
„Idę na razie” – komuś powiedział
Sławek. Tymczasem w łazience siedział.
Anka na Wojtka ramieniu wzdycha,
Podczas gdy on – nieszczęsny już zdycha.
Mirek i Jarek w poprzek pokotem
Padli na dywan zalani potem.
A wszędzie dymu opary płyną
I ci co jeszcze nie padli – giną.
Zofia Czerwonka
„Wiosna”
Dzisiaj jest pierwszy dzien. wiosenny
Pierwsze cieple promienie słońca,
Błękit nieba szeroki, bezdenny,
Tak olbrzymi, jakby nie miał końca.
Dziś po raz pierwszy powiał wiosenny wiatr
I przyniósł z sobą zapach wiosny, lata,
I przyniósł z sobą pierwszy mały kwiat,
Za zimowe czekanie - zaplata.
Dziś po raz pierwszy spłynęła rzeka kra,
Zazieleniły się pola i laki,
Dziś po raz pierwszy bladożółta twarz ma
Dostrzegła słonce i na drzewach paki.
(8.03.1983)
Anna Karpiuk
„Koniec XX wieku”
Blisko jest koniec XX wieku,
Jako co się wynurzy z Czasu?
A może wcale się nie wynurzy,
Może na próżno tyle hałasu
Z tym dwutysięcznym szalonym rokiem...
To my trzymamy Czas w naszych rękach
My potrafimy Czas zatrzymać
Skończy się ludzkiej wędrówki udręka
-wystarczy jedna godzina.
Kwiatów nie będzie i Ziemi - nie
My także gdzieś się zagubimy
Lecz najważniejsze jest to, ze
Czas się zatrzyma.
Rozum nasz ściga nasze czyny,
Lecz one szybsze są niż myśl
Jutro być może będziesz pyłem
Wiec ciesz się tym, ze jesteś dziś.
(29.09.1983)
„Życie”
Jeśli życie to smutek bez przyczyny,
żal ściskający nie wiadomo za czym,
Nagła pogarda dla swojej istoty,
Gdy raz wzruszona – reaguje płaczem...
Jeśli życie to wiatr w szparach okien,
Ciemne światło ulicznej latarni,
Niepokój, czy, gdy mnie porzucisz,
Ktoś mnie z ulicy do siebie przygarnie...
Czy warto myśleć z takim wyprzedzeniem
O szczęściu, które będzie nam dane,
Ze będzie łasic się u naszych stóp,
Przychodzić samo, nawet nie wołane?
Tak, życie to także jest smutek.
Miłość może być smutna, kochanie;
Wdzięczna jestem za to, ze żyje,
Nie dbając o to, co ze mną się stanie.
(26.11.1983)
„Modlitwa”
Człowiek chce, Panie, pięknym być
Co z tego, kiedy brzydki jest
Człowiek chce, Panie, dobrym być
Cóż stąd, gdy tyle zła w nim tkwi?
Dokąd i po co tak przez świat
Ojciec za dziadem, za ojcem syn
Od wieków ciągle, ciągle gna...
Jak świat szeroki ta sama śpiewka
Dokąd i po co świat toczy się
Tylko Ty, Panie, odpowiedz znasz
A może nawet i Ty – nie?
(23.04.1984)
Z Longfellowa
Once there was a little girl Byla sobie dziewczynka mala
And she had a little curl Na glówce maly loczek miala
Just in the middle of her forehead . Na samym środku czoła.
When she was good Gdy byla grzeczna
She was very good Byla bardzo grzeczna
When she was bad Gdy zla
She was horrid. Okropna zgoła.
/Patrząc przez okno z sali PO na dole/
...Tam jest wolność
błękitny przestwór
gładki lub porąbany blaskiem słońca
Dosięga go jasna głowa
naga wierzba plącząca
Sylwester Matyjaszczyk
„Barwy dnia”
Bladoliliowe blaski dnia
W szare mgły ranne uderzyły
Pojaśniał nagle cały świat,
Barwy ukryte się zbudziły.
Wszechwładne słonce wyszło już
Złotą korona się przechwala.
Rozkapryszony nieba stróż
Odbiciem w stawach błyszczy z dala.
W zieleni leśnej, pośród drzew
Konwalia perły rozrzuciła,
Rozbrzmiewał echem ptaków śpiew,
Tęczowa rosa mech spowiła.
Lecz oto gasną zorze dnia,
Fiolety nocy nadciągają.
Samotny zmierzch nad lasem trwa,
Cicha swa pieśń rozpoczynając.
A ciepły wiatr – ten nocny wieszcz
Zapach wieczoru z sobą niesie.
Na koniec spadł srebrzysty deszcz
Brylanty kropel zrzucił w lesie.
Móstoles (Madryt), 22 maja 2002 roku